Stały w komisie na warszawskiej Skrze dwa samochody, które mnie zainteresowały. Takie, ale niemal identyczne – tylko z manualną skrzynią, BMW i bordowe Volvo 240 kombi z beżowym wnętrzem, po polskiej ambasadzie w Oslo, z kwitami i niewielkim przebiegiem. Wybrałem…
Pewnie mnie dzisiaj wyśmiejecie, ale wtedy wybrałem Volvo i tylko kilka miesięcy później spotkałem owo 535i, którego nowy właściciel podrzucił mnie kilka przecznic w mieście i nie szczędził pedałowi gazu, czym tylko pogrążył mój dylemat.
No nic, wyszło jak wyszło, ostatecznie mogę powiedzieć, że w takim siedziałem a nawet byłem wieziony. Z perspektywy innych modeli BMW wiem, że prowadzenie Volvo to w porównaniu z niemieckim samochodem trochę jak układanie talerzy w kredensie babci, ale nie ma takich niedopatrzeń w samochodowych sytuacjach, których nie dałoby się naprawić.
Ten, trzeba przyznać, naprawdę niezły egzemplarz 535i wypłynął niedawno na francuskiej aukcji Benzin i wywołał spore zainteresowanie. Ostatecznie znalazł nabywcę, który wyłożył za niego 13 tysięcy EUR. Wtedy, w połowie lat 90., kiedy kupowałem moje Volvo, to BMW kosztowało identycznie, coś w granicach 25 tysięcy złotych. Można więc rzec, że aż tak dramatycznie na wartości nie zyskał.