Nie jestem fanem Harrisona Forda, ale umiem docenić kiedy aktor wychodzi z siebie żeby zapewnić człowiekowi moc doznań. I tak to jest w najnowszej odsłonie serii „Indiana Jones”, choćby nie wiem ile zawdzięczał w ostateczności efektom specjalnym.
W recenzjach filmowych nie powinno się praktycznie niczego zdradzać, żeby nie psuć zabawy tym, którzy potem udadzą się do kina. Postaram się o tym pamiętać i skupić niemal wyłącznie na aspekcie, który może zainteresować szanownych Czytelników. Czyli klasycznej motoryzacji.
Już w pierwszych minutach wystąpią zatem motocykle BMW z koszem (który potem odpadnie, ale to już zobaczycie na filmie), a potem będzie tylko dokręcanie śrubki przez scenarzystę. Wylądujemy bowiem w Nowym Jorku, tuż po udanym lądowaniu na Księżycu, więc w paradzie ulicami miasta wezmą udział auta z epoki. Podobnie jak później w scenach pościgowych. I motocykl też, zresztą to Harley lub Indian, nie było kiedy się przyjrzeć. W każdym razie policyjny. Więc znów, mogą być oba.
Na szczęście akcja szybko przenosi się w basen Morza Śródziemnego, najpierw do Maroka, gdzie gwiazdorzy tytułowy Tuk-tuk (oraz piękny Mercedes, który z czasem coraz gorzej się prezentuje, a także kultowy model Jaguara, sami zobaczycie), a później do Grecji i Włoch. Właśnie w Italii akcja będzie potem kontynuowana i mamy tu piękne fiaciki (w tym busika) a zakończenie będzie już mniej motoryzacyjne, ze względu na zmianę… a nie, tego już nie mogę wam zdradzić. To by było nie fair.
Emeryt Jones sprawdza się wręcz koncertowo. Ba, chciałbym już dzisiaj być w takiej formie jak on, a co dopiero za kolejne dwadzieścia parę lat. Czy przekonuje mnie jego aktorstwo? Cóż, widziałem taki mem (wiem, niebezpiecznie się na to powoływać, prawnicy pana Roberta przeczesują internet), że żaden inny nie łączy na twarzy pełnego szczęścia i apogeum wściekłości, ale daje się go polubić. Zwłaszcza pod koniec. Przynajmniej mi tyle zajęło.
Co do treści, nie wypowiadam się, bo nie mam takiej wiedzy historycznej i uważam, że taka seria wcale nie musi być serialem dokumentalnym. Emocje, pościgi, kultowy bicz, z którego Indiana tutaj też korzysta (ale tylko raz) oraz scenerie i właśnie motoryzacja, pomogły mi wytrzymać te dwie i pół godziny bez żadnego znudzenia. Czego i wam życzę i proszę o doprecyzowanie modeli w komentarzach. To już nie będzie spoilerowanie.